Panny Bobinianki cierpią na bezsenność, bo wstały przed ustaloną godziną pobudki. Ja spałam dopóki mi pozwolili, bo ze mnie śpioch. PaństwoSko przywieźli nam swój magiczny stoliczek z Decathlonu, więc śniadanie zjedliśmy po szlachecku. Nawet ogórki od Danki były. Niestety, sielanka została przerwana przez mój niezawodny kubek, który zawiódł i oblał nogę Emilii gorącą kawą. Udało nam się jednak zebrać i ruszyliśmy do Kowna. Litewskie drogi pozwoliły nam na dość szybki dojazd i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Obejrzeliśmy sobór i z zewnątrz popodziwialiśmy nieco konstrukcję jakiejś galerii sztuki. Wahaliśmy się czy tam wejść, więc rzuciliśmy monetą, która zadecydowała za nas, że jednak nie wchodzimy. Głupio zadecydowała, bo jak się potem okazało to jedna z najlepszych na Litwie. Potem postanowiliśmy udać się do Muzeum Diabłów, bo nazwa była bardzo kusząca i przewodnik "Europa dla biednych" je polecał. Niestety, żaden diabeł nas ani nie zaskoczył ani nie przestraszył i byliśmy strasznie zawiedzeni. Jako, że zapłaciliśmy po 3 litasy (niektórzy nawet po 6, bo latka już nie te) to chociaż skorzystaliśmy z toalety. Humory poprawiły nam się dzięki przejażdżce kolejką, która kosztowała nas tylko pół lita od jednego człowieka. Dzięki ISICom Kuby i Agaty pan bileciarz dał się nabrać, że wszyscy jesteśmy studentami. Potem zapłaciliśmy kolejne litasy za to, żeby po schodach móc wdrapać się na taras widokowy. Z tarasu na stare miasto, gdzie odbywało się na czas naszej wizyty całe mnóstwo zaskakująco kameralnych ślubów (Emilka stwierdziła, że tutejsze panny młode mają ładne fryzury). Chcieliśmy potem zjeść zepeliny, ale w knajpie, w której usiedliśmy akurat takowych zabrakło. Zjedliśmy po naleśniku i wyszliśmy głodni kierując się w stronę aut, żeby w 330 koników (w sumie) ruszyć do Kłajpedy! Nawigacja po raz kolejny nas zawiodła, więc Sko poprowadził nas na kompas w naszyjniku Aga. Żadnej draki w Kownie nie było.