Pędzą konie po betonie. Przez Przasnysz, Ostrołękę, Łomżę, Augustów aż do przejścia granicznego w Ogrodnikach (panów ogrodników tam nie spotkaliśmy!). Dalej na Vilnius. Krzysztof Hołowczyc z nawigacji kazał nam skręcić w jakąś polną dróżkę, ale mimo autorytetu jakim się cieszy wśród kierowców postanowiliśmy zignorować jego rady i zaufać litewskim znakom. Wyszło nam na dobre. Koło 6 rano naszego, a 7 ichniejszego czasu stwierdziliśmy, że jednak dojedziemy do Wilna za wcześnie, więc zrobiliśmy postój na herbatę i kanapki. Postój spędziliśmy w dużej mierze na owijaniu się kocami, gdyż było tylko 6,5 stopnia, a więc całkiem zimno. O 8.30 ruszyliśmy w stronę mickiewiczowskiego Wilna wyglądając już z daleka jakichś super miejscówek dla naszych bryk niedaleko starówki. Niestety, większość miejsc w centrum Wilna miała status „rezervuota”. W końcu udało się nam wyhaczyć dwa piękne, zacienione miejsca pod wydziałem jakimś tam ambasady Polski na Litwie. Jak się później okazało, całkiem niedaleko Muzeum Ludobójstwa, ale to akurat się nie przydało, bo i tak krążyliśmy zagubieni. Jako uczciwi i przestrzegający prawa obywatele RP postanowiliśmy zapłacić za parking. Niestety, nasze plany pokrzyżowały głupie parkometry, które zjadały nasze cenne lity! Nie dość, że zjadły nam 10 litów (4 udało nam się odzyskać dzięki pilniczkowi) to jeszcze pozbawiły nas całego litewskiego bilonu. Byliśmy tym faktem niezwykle oburzeni, ale do końca walczyliśmy jak lwy, żeby jednak za parking zapłacić, a jednocześnie żywiliśmy nadzieję, że odzyskamy utracone litki. Fakt, że znaleźliśmy miejsca parkingowe koło polskiej ambasady nie mógł być przypadkowy, więc postanowiliśmy rodaków wykorzystać. Elegancki i miły pan z ambasady otworzył nam drzwiczki i wysłuchał naszego narzekania na parkometry. Przejął się chyba, bo nawet poszedł bo swojego mobile phone'a i zadzwonił na centralę parkometrową i zawezwał speców od takowych maszyn, żeby nam nasze monetki oddali. Mieli Ci spece przyjechać całkiem szybko, nie przyjechali, więc wybraliśmy się w poszukiwaniu obiektów do zwiedzania. Krążyli, krążyli, krążyli. Jak to zwykle bywa, każdy chciał iść w inną stronę. Doszli w końcu do informacji turystycznej, gdzie niezwykle miła pani pod wpływem namowy Larrego i Ryby udzieliła nam wszelkich potrzebnych informacji, a także wyposażyła w tony makulatury na temat Wilna i okolic. Poszliśmy do muzeum ludobójstwa, potem cała reszta atrakcji wileńskich, łącznie z wdrapaniem się na wzgórze Giedymina. Opowieści i zdjęcia wkrótce. Następnie udaliśmy się do Trok (nadal nie jestem pewna, czy do Trok czy do Troków, ale po dłuższej analizie stwierdzam, że jednak do Trok). Znaleźliśmy całkiem sympatyczny, międzynarodowy kemping 4-gwiazdkowy nad jeziorkiem, rozbiliśmy namioty (rybi namiot był najmniejszy na całym polu namiotowym!), zjedliśmy i wróciliśmy do Trok oglądać zamek. Pięknie tam! Niestety, zmęczenie dało się we znaki, więc wróciliśmy, strzeliliśmy po Kalnapilisie, siusiu, paciorek i spać. Na sam koniec dołączyły do nas - zmęczone, po spływie kajakowym i nartach wodnych w Augustowie – Kuby i Agi, znani jako PaństwoSko. Noc była ciepła, na szczęście.